„Jedni drugich brzemiona noście, a tak wypełnicie zakon Chrystusowy”
Gal 6,2
Jeden z moich ulubionych treningów, który w fazie przygotowań do maratonu wprowadzam raz na dwa tygodnie, jest bieganie po schodach. Niedaleko parafii są Wały Chrobrego, wizytówka Szczecina, a przy okazji 110 schodów. W ciągu pół godziny wykonuję dziesięć rund góra-dół, czyli 1100 schodów w każdą stronę. Oczywiście, że na ostatnich powtórzeniach nie jest łatwo. Wały Chrobrego to miejsce bardzo chętnie uczęszczane przez Szczecinian, więc czasem spotykam „swoich kibiców”, którzy pytają, dlaczego to robię albo czy przegrałem jakiś zakład lub że podziwiają. Kiedyś pod koniec treningu spotkałem spacerującą rodzinę. Około dwunastoletni chłopczyk postanowił ścigać się ze mną na odcinku dwudziestu schodów. Wygrał, choć nie dawałem mu forów. Po prostu miałem w nogach dystans ponad 2000 schodów i nie byłem w stanie przyspieszyć. Dla kogoś, kto patrzył na to z boku, mogło się wydawać, że to śmieszna sytuacja, kiedy to „sportowiec” przegrywa zawody z małym chłopcem. Przecież nie każdy musiał wiedzieć, że byłem pod koniec wyczerpującego treningu.
Tak to właśnie jest. Niektórzy z nas w danym momencie życia są wypoczęci, bez większego obciążenia, gotowi, aby na „świeżych nogach” pokonać pojawiające się na naszej drodze schody. Z tym samym lub podobnym wyzwaniem mierzy się obok nas drugi człowiek. Możemy być zaskoczeni, jak trudno jest mu podołać wyzwaniu lub jaką przewagę mamy nad nim. Łatwo jest nam oceniać lub udzielać rady „no dalej, popatrz na mnie!”. A co się dzieje, kiedy to my obciążeni jesteśmy życiem, a obok nas ktoś z łatwością pokonuje przeszkody? Czy nie oczekujemy empatii?
Bywa tak, że na trasie maratonu można spotkać przypadkowych kibiców, którzy po prostu chcą przejść na drugą stronę, więc czekając na odpowiedni moment, komentują rywalizację. Można wtedy usłyszeć np.: „patrz, ten już ledwo podnosi nogi”. Uwierzcie, nie motywuje to biegacza. Kiedyś jednak w Szczecinie spotkała mnie bardzo przyjemna sytuacja. Pamiętam dokładnie to miejsce około kilometra przed metą. To był upalny, czerwcowy dzień. Słyszałem już spikera, który witał zawodników na mecie. Tymczasem przede mną pojawiło się około 300 metrowe wzniesienie, które w moich oczach było nieosiągalną ogromną górą. Wtedy tam pojawił się kibic, który najpierw podał mi butelkę wody. Część wypiłem, resztę wylałem na głowę. Biegł ze mną przez jakiś czas. Motywował słowami „wiem, co czujesz, też biegam maratony, wiem jak to jest na końcówce. Ale jesteś blisko, jesteś dzielny, jesteś silny!”. Nie wiem, co bardziej pomogło, woda czy dobre słowo, ale pokonałem wzniesienie.
Dla każdego z nas czas pandemii może być różny. Zrezygnujmy z porównań, szybkiego komentowania. Lepiej pomóżmy sobie wzajemnie w dźwiganiu ciężaru …
ks. Sławomir Sikora