„I wszyscy przyświadczali mu, i dziwili słowom łaski, które wychodziły z ust jego, i mówili: Czyż ten nie jest synem Józefa? I rzekł do nich: Zapewne powiecie mi owo przysłowie: Lekarzu, ulecz samego siebie. Dokonaj także tutaj, w ojczyźnie swojej, tych wielkich rzeczy, które, jak słyszeliśmy, wydarzyły się w Kafarnaum. /Łk 4, 23-24/
Spinalonga, malutka wyspa u wybrzeży Krety. W bajkowej scenerii było mi dane zobaczyć ją w zeszłym roku. Ujęła mnie bezsprzecznie. Nie tylko swoją urodą, ale przede wszystkim historią.
Spinalonga, w związku z tym co działo się na niej w pierwszej połowie XXw., nazywana jest wyspą trędowatych. To tam jeszcze kilkadziesiąt lat temu wywożeni byli ludzie chorujący na trąd. Historia okrutna, historia oddzielenia od rodzin, izolacji, wypchnięcia poza margines społeczeństwa. Dla bezpieczeństwa ludzie nie mogli być razem, musieli porzucać nawet najbliższych.
Dotarliśmy na wyspę od strony pięknego miasteczka Agios Nikolaos, trochę trwał ten rejs. Jednak już na wyspie ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że właściwie do lądu można prawie że wpław dopłynąć. Stojąc na kamienistej plaży Spinalongi w zasięgi wzroku mieliśmy małe miasteczko Plaka. Dziesiątki lat temu ludzie widzieli stamtąd swoje rodziny i przyjaciół, od których zostali odseparowani. Tuż przy jednej z bram znajdują się pomieszczenia, które służyły do dezynfekcji. Wyspa bowiem już wkrótce miała odwiedzających. Na początku mieszkańcom było bardzo trudno. Musieli przeżyć za małe pieniądze, właściwie głodowali.
Po czasie jednak na wyspę zaczęli docierać również ludzie bogaci nie tylko z Krety, ale również z głębi kontynentalnej Grecji. Choroba, bowiem nigdy nie wybiera, nie dzieli na biednych i bogatych, może dotknąć każdego.
Wraz z przybyciem ludzi zamożnych na wyspie pojawiły się pieniądze i walka o prawa, by móc żyć godnie. Już wkrótce do wybrzeży docierali np. fryzjerzy, handlarze, czy lekarze. Nierzadko szarlatani, zapewniający, że przywieźli wynalezione lekarstwo na śmiertelną chorobę…takie tamtejsze „fake newsy” miały się też całkiem dobrze.
Po czasie okazało się, że ta wyspa jest nie tylko wyspą śmierci, ale i miłości. Ludzie tam zakochiwali się w sobie, zawierali małżeństwa. Po jednej stronie wyspy stał kościół radości, a po drugiej smutku. To obok tego drugiego widzieliśmy cmentarz. Były krzyże, ale żadnego imienia i nazwiska? Dlaczego? Zarówno chorzy jak i rodziny nie chciały tego. Posiadanie w rodzinie osoby chorej na trąd skazywało na ostracyzm społeczny, na oddalenie, na lęk i strach sąsiadów, pracodawców itd. Choroba skazywała zatem na życie na marginesie nie tylko chorych, ale całe rodziny. W samym środku wyspy cierpienia i bólu kwitła jednak pomimo wszystko nadzieja i miłość.
Zasłuchana w historię tego miejsca jeszcze kilka miesięcy temu myślałam sobie: jakie mamy szczęście, że już nie jesteśmy dotykani takimi chorobami, że mamy tak rozwiniętą medycynę, że nie potrzeba nam takich środków jak izolacja czy zamknięcie. Tymczasem…
Tymczasem natura pisze własny scenariusz i oto dzisiaj stoimy w sytuacji, kiedy dla bezpieczeństwa musimy być właśnie zamknięci, wyizolowani. W sytuacji, w której strach i wątpliwości grają swoją melodię siejąc spustoszenie w głębi wielu z nas, a ci którzy chcą wykorzystać epidemię do własny celów, mają się również całkiem dobrze.
To oczywiście zupełnie inna historia, nie przystaje jeden do jednego do historii wyspy trędowatych, ale czy nie jest tak, że symbolicznie nasze domy, rodziny stają się takimi wyspami, stają się centrum kłębiących emocji, pytań, bólu rozstania, tęsknoty za bliskimi i przyjaciółmi. Może ta okrutna historia Spinalongi dzisiaj tchnie w nas jakąś nadzieję, że nawet w takich momentach mamy szansę na miłość, szaleństwo, radość.
A my jako chrześcijanie, jak się trzymamy na naszych wyspach? Co tam się dzieje w ich centrum? Jak to jest być poza? O tym jednak nie dzisiaj…zapraszamy na jutrzejsze nabożeństwo, do wysłuchanie kazania o Kimś, Kto też był poza.
Tymczasem pisząc to rozmyślanie na początku zacytowałam fragment z Ewangelii Łukasza opowiadający o spotkaniu Jezusa z mieszkańcami Nazaretu. Przyszedł On do swoich, głosić im dobrą nowinę, że oto wypełniło się Pismo, że to On jest obiecanym przez Boga Mesjaszem. Jednak okazuje się, że to za mało, bo będąc tam w samym środku miasta, wobec tych, którzy mieli znać Go najlepiej spotyka się z innymi oczekiwaniami, z rodzajem presji. Ludzie nie chcą słuchać o Bogu, który zbawia, ale chcą znaków, cudów, uzdrowień, takich jakich dokonywał np. w Kafarnaum.
Jakie są nasze oczekiwania wobec Zbawiciela w środku naszej wyspy? Czekamy na znak, na dowód, że jest Bogiem? Z niecierpliwością pytamy: czemu tego nie powstrzymasz, czemu nie zadziałasz, no zrób coś? Jak daleko nam do mieszkańców Nazaretu?
Tymczasem Jezus nie ulega tej presji, niczego nie udowadnia, mówi o wdowie z Sarepty, o Naamanie, wskazując, że za ich czasów wielu było też innych cierpiących, którzy nie doznali cudów. Podobnie w Nowym Testamencie, widzimy Jezusa, który uzdrawia, ale to są jakieś pojedyncze, konkretne osoby. Dlaczego? Bo Jezus przyszedł nam przynieść coś więcej i przez te konkretne przypadki i historie daje nam szansę zobaczyć samych siebie: naszą ślepotę, trąd, paraliż itd. To coś więcej niż fizyczne uzdrowienie, które może stać się siłą każdego z nas.
Czy zatem w samym centrum naszych wysp jesteśmy gotowi Go słuchać i uwierzyć Jego Słowu, a tym samym zobaczyć światło, poruszyć się, nabrać oddechu, zobaczyć coś więcej, czy bliżej nam do rozwścieczonych nazareńczyków, którzy najchętniej zrzuciliby go ze skały, ponieważ nie spełnił ich oczekiwań? Tego nie wiem.. złość, smutek i wątpliwości są normalne, ludzkie, mamy do nich prawo i On się o to na nas nie gniewa, tylko zaprośmy Go by został z nami w samym centrum tej burzy…Żeby został z tym, co ma nam do zaoferowania, ze swoją Miłością i Pokojem ponad wszystko! Amen
dk. Izabela Sikora